sobota, 19 kwietnia 2014

Wielkanocny pacierz

Nie umiem być srebrnym aniołem –
ni gorejącym krzakiem –
tyle Zmartwychwstań już przeszło –
a serce mam byle jakie…

Tyle procesji z dzwonami –
tyle już Alleluja –
a moja świętość dziurawa
na ćwiartce włoska się buja.

Wiatr gra mi na kościach mych psalmy
jak na koślawej fujarce -
żeby choć papież spojrzał
na mnie – przez białe swe palce.

Żeby choć Matka Boska
przez chmur zabite wciąż deski –
uśmiech mi Swój zesłała
jak ptaszka we mgle niebieskiej…

I wiem, gdy łzę swoją trzymam
jak złoty kamyk z procy –
zrozumie mnie mały Baranek
z najcichszej Wielkiej Nocy.

Pyszczek położy na ręku
sumienia wywróci podszewkę –
serca mojego ocali
czerwoną chorągiewkę

/Ks.Jan Twardowski/

sobota, 5 kwietnia 2014

Jeden dzień







Wasyl Iwanowicz obudził się kilka minut przed piątą. Pokój wciąż spowijały ciemności nocy, a chłód  z uporem godnym lepszej sprawy wciskał się pod koc.
Na samą myśl o opuszczeniu łóżka wzdrygnął się. Ale poczucie obowiązku było silniejsze, wstał więc, zapalił świeczkę i podszedł do stolika, na którym stała miska. Z wiadra nalał wody i obmył twarz.
- Job twoju - zaklął, bo woda była lodowata. Na dodatek mydło nie chciało się pienić, a żyletka była już tak tępa, że goląc się miał wrażenie, iż zdziera całą skórę z twarzy.
Gdy zakończył poranną toaletę, ubrał się i zajął się przygotowaniem śniadania. Zapalił kuchenkę spirytusową i postawił na niej patelnię. Rozwinął płócienne zawiniątko, z którego z namaszczeniem wyjął kawałek słoniny, który osobiście wybierał kilka dni temu w Kijowie na Kreszczatiku. Scyzorykiem oczyścił ją z soli, pokroił w kostkę i wrzucił na patelnię. Słonina zaskwierczała na gorącej patelni, a gdy już się odpowiednio wytopiła, wbił do niej trzy jajka. Następne kilka minut delektował się ciepłym posiłkiem myślami będąc z ukochaną Wieruszką i synkiem Nikusiem. Zobaczą się już za niecały miesiąc. Pójdą w pierwszomajowym pochodzie, a później zabierze ich na lody.

Gdy opuszczał kwaterę, nadal panował mrok i niczym niezmącona cisza. Było zimno, zacinał lekki śnieg. Odruchowo skulił się, postawił kołnierz i przyspieszył kroku. Po dziesięciu minutach dotarł na miejsce. Powoli schodzili się też inni, zaczynając odwieczny rytuał powitań, poklepywań, śmiechu i rozmów. Ktoś wyjął butelkę wódki, ktoś inny kieliszek. Znalazł się też kawałek czarnego chleba do zagryzienia. Przytupując i rozcierając dłonie skracali sobie długie minuty czekania ciężkimi dowcipami.
Po około dwudziestu minutach usłyszeli warkot silników ciężarówek. Ucichły rozmowy, stężały twarze, każdy odszedł na swoje stanowisko. Kilku jeszcze nerwowo poprawiło mundury i sprawdziło broń. A później w bezruchu czekali na wykonanie postawionych przed nimi zadań.
Chłód przenikał pod płaszcze mundurów, dlatego co raz to któryś zerkał kątem oka w kierunku leśnej drogi prowadzącej od ukrytego między drzewami niewielkiego, murowanego budynku prosto pod ich stanowiska. Minęło kilka minut i wtedy z szarości nadchodzącego świtu wyłonili się pierwsi... Szli dumnie, wyprostowani, ręce założone do tyłu, związane drutem kolczastym. Wasyl starał się nie zaglądać im w oczy. Politruk mówił: nie nada.
Właściwie to całą robotę wykonują konwojenci, których zadaniem było ustawić delikwenta na skraju dołu, a Wasyl Iwanowicz musiał jedynie przyłożyć lufę do potylicy i nacisnąć spust.
Trzask... i ciało wali się w otchłań ziemi. Trzask z lewej, trzask z prawej - spadają niczym dojrzałe jabłka...
Nie ma czasu na myślenie, przyprowadzili następnego... i jeszcze jednego... Po dwóch godzinach lufa pistoletu zrobiła się gorąca, więc gdy Wasyl przyłożył ją do kolejnej potylicy, poczuł swąd przypalanego ciała. Skazany cofnął głowę i kula nie trafiła w miękkie miejsce z tyłu głowy, a w twardą kość czaszki.
- Job twoju... - zaklął pod nosem ścierając z twarzy rozbryzgi krwi. Całe szczęście, że lejtnant nic nie widział. Stojący obok towarzysz szybko wymienił broń.
Przerwa, kuchnia przyniosła gorącą kawę, do której ukradkiem dolewali wódkę. Wasyl wyjął pajdę czarnego chleba, powoli żując kolejne kęsy, myślał o obiedzie. W tym czasie buldożery przysypały wapnem warstwę trupów.

Minęła siódma godzina pracy, Wasyl Iwanowicz myślami już był w kantynie, rozkoszując się przyjemnie rozchodzącym się po całym ciele cieple jedzonej zupy. Odruchowo podniósł broń, nacisnął spust i... nic. Jeszcze raz i nadal nic. Nerwowo przeładował pistolet, ponownie nacisnął spust. Cisza. Gdy zgrabiałe od zimna dłonie niezdarnie mocowały się z zamkiem, padł strzał. Spojrzał w bok - to lejtnant. Zimny pot oblał Wasyla Iwanowicza - w NKWD nie ma miejsca na takie pomyłki.
Tymczasem przyszła druga zmiana, na dziś skończone.
Na obiad była grochówka. Kuchnia postarała się - w zupie pływały ogromne skwarki. Ktoś znowu wyciągnął wódkę. Lejtnant był pobłażliwy, bo przecież musieli rozładować stres.
Późnym popołudniem Wasyl Iwanowicz wrócił do pokoju i spisał raport z dzisiejszego dnia.
Gdy przed snem obmywał twarz i ręce, z oddali wciąż dochodził suchy odgłos wystrzałów.
- Ech, Poljaki, duraki - wyszeptał. Ale umierać to Wy potraficie...
Położył się do łóżka, przed snem pomyślał jeszcze o lejtnancie, czy już złożył na niego raport, po czym zdmuchnął świeczkę... jak dziś życie stu sześćdziesięciu siedmiu polskich oficerów.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...